Świadectwo pierwsze

Ponieważ czas jeszcze nie dojrzał do tego, bym kontynuował swoje duchowe zamierzenia, postanowiłem powrócić na uczelnię. Gdy ujrzeli mnie moi koledzy, zorientowali się, że się zmieniłem. Nie zmieniłem się jednak jeszcze tak gruntownie, ponieważ nadal bywało, że się denerwowałem i postępowałem niewłaściwie. Chwilami wydawało się, że naprawdę postępuję jak człowiek zbawiony, kiedy indziej zaś zachowywałem się tak, jakbym nie został zbawiony. Dlatego moje świadectwo na uczelni nie było zbyt mocne, i kiedy świadczyłem o Panu bratu Weigh, nie zwrócił na to w ogóle uwagi. [Modlitwy i prowadzenie brata Nee doprowadziły w końcu brata Weigh do Pana — przyp. red.].

Kiedy zostałem zbawiony, spontanicznie pokochałem dusze grzeszników i miałem nadzieję, że zostaną oni zbawieni. Zacząłem już wtedy głosić ewangelię i świadczyć o Panu moim kolegom. Po blisko roku pracy jednak okazało się, że nikt z nich nie został zbawiony. Myślałem, że im więcej słów zdołam powiedzieć i im więcej powodów uda mi się im przedstawić, tym skuteczniej będę mógł dopomóc w ich zbawieniu. Choć jednak wiele mówiłem o Panu, moim słowom brak było mocy, która poruszyłaby słuchaczy.

Modlitwa o zbawienie innych

Mniej więcej wtedy właśnie poznałem misjonarkę z Zachodu o nazwisku Groves (współpracowniczkę Margaret Barber), która zapytała mnie, ile osób przyprowadziłem do Pana w ciągu roku od mojego zbawienia. Spuściłem wtedy głowę w nadziei, że uprzedzę dalsze pytania, i ze wstydem przyznałem, że chociaż głosiłem ewangelię moim kolegom, oni nie chcieli mnie słuchać, a że skoro mnie nie słuchali, to i nie uwierzyli. Przyjąłem taką postawę: skoro nie chcieli dać posłuchu ewangelii, to będą teraz musieli ponieść tego konsekwencje. Ona odpowiedziała mi szczerze: „Nie możesz nikogo przyprowadzić do Pana, bo jest coś między tobą i Bogiem. Mogą to być jakieś ukryte grzechy, z którymi jeszcze nie do końca się rozprawiłeś, albo dług wobec kogoś”. Przyznałem, że takie rzeczy mają miejsce, a ona zapytała mnie, czy chciałbym natychmiast to załatwić. Odparłem, że tak.

Zapytała mnie również, jak idzie mi świadczenie innym o Panu. Odpowiedziałem, że dopadałem ludzi w przypadkowy sposób i zaczynałem im mówić o Panu, niezależnie od tego czy słuchali. Odrzekła: „To niewłaściwe. Najpierw musisz porozmawiać z Bogiem, a dopiero potem z ludźmi. Powinieneś modlić się do Boga, zrobić sobie listę z nazwiskami swoich kolegów i pytać Boga, o których z nich powinieneś się teraz modlić. Módl się o nich codziennie, wymieniając ich z nazwiska. Następnie, kiedy Bóg da ci po temu sposobność, powinieneś zaświadczyć im o Panu Jezusie”.

Po tej rozmowie natychmiast zacząłem rozprawiać się ze swoimi grzechami, dokonując zadośćuczynienia, zwracając długi, pojednując się z kolegami i wyznając innym przewinienia wobec nich. Wpisałem też sobie do notesu nazwiska około siedemdziesięciu moich kolegów i zacząłem modlić się o nich codziennie, wspominając każdego z nich po imieniu przed Bogiem. Czasami modliłem się o nich co godzina, po cichu, nawet podczas zajęć. Gdy nadarzała się okazja, świadczyłem im o Panu i próbowałem ich przekonać, by w Niego uwierzyli. Koledzy mawiali o mnie nieraz żartobliwie: „Oho, nadchodzi pan Kaznodzieja. Posłuchajmy jego kazania”. W rzeczywistości jednak wcale nie mieli zamiaru słuchać.

Odwiedziłem jeszcze raz siostrę Groves i powiedziałem jej: „Zastosowałem się dokładnie do twoich instrukcji. Dlaczego nie odniosło to skutku?” Ona odparła: „Nie bądź rozczarowany. Módl się dalej, aż ktoś zostanie zbawiony”. Dzięki łasce Pana, modliłem się nadal, codziennie. Gdy nadarzała się okazja, składałem świadectwo i głosiłem ewangelię. Dzięki Panu za to, że po kilku miesiącach wszyscy spośród siedemdziesięciu, których nazwiska wpisałem sobie do notesu, z wyjątkiem jednego, zostali zbawieni.